Jezus w Nazarecie. Wraca do miasta, które wykołysało Jego dzieciństwo, do miasta, w którym spędził młodość, i z którego nie więcej jak przed rokiem wyszedł, by głosić po całej Galilei Dobrą Nowinę. Opromieniała go już sława nauczyciela i cudotwórcy. Całe więc liczące się Nazaret ściągnęło do synagogi, by zobaczyć i posłuchać rodaka. A On wracał ten sam, co wyszedł, i nie ten sam. Wracał, by wszystkim, co Go znali, a w gruncie rzeczy nie znali, powiedzieć, kim naprawdę jest.
Wchodzi do synagogi. Zajmuje honorowe miejsce, które rodacy odstępują Mu dzisiaj chętnie i bez zazdrości. Bierze zwój świętej księgi, rozwija go i zaczyna czytać. Tekst, który wybrał, pochodzi z Izajasza. Wszyscy w synagodze wiedzą, że jest to tekst o czasach mesjańskich. Jezus zwija rulon pergaminu i siada. Oczy wszystkich są w Nim utkwione. I wtedy w jednym, jedynym zdaniu mówi im wszystko: Dziś wypełniły się te słowa Pisma, któreście przed chwilą słyszeli.
Patrzą po sobie zdumieni. Gdzie i kiedy się wypełniły? – W Nim? Owszem, stugębna fama wieści, że tu i tam jacyś ślepi odzyskali wzrok, a chromi odrzucili kule i pewnie stanęli na nogach. A wszystko zdziałał to Ten, który teraz siedzi przed nimi. Ale na miłość Boską! Chyba cytując Izajasza, nie chce im przez to powiedzieć, że to On właśnie jest tym Posłanym, o którym mówi prorok. Przecież to niemożliwe!
Jakże trudno przychodzi nam uwierzyć w obecność Boga nie gdzieś tam i kiedyś, ale tu właśnie i dziś. Szukamy Go daleko wśród gwiazd, pytamy o Niego tych, co pomarli przed wiekami, wypatrujemy Jego śladów na kartach zamierzchłej historii. Zawsze daleko. Zawsze z dystansem. A On jest pośród nas.